O tym, jak zasadniczo nie wierzę w horoskopy

Tam gwiazdy i planety splątane w przypadkowy układzik. Tu przypadkowy człowiek uwikłany nie mniej. Ale żeby związać jedno z drugim, to wymaga większej ilości magicznego myślenia niż mój mózg jest w stanie wyprodukować.

Mój praktyczny mózg lubi teorie schludne i wyprasowane. Mój praktyczny mózg podpowiada mi, że każde ludzkie wierzenie wzięło się skądś, z jakiegoś ziarna piasku, które przez wieki obrosło w interpretacje. Że skoro istnieją horoskopy, musiał istnieć powód, dla którego powstały. Tak powstała moja mała, nieudowodniona naukowo teoria Względnego Podobieństwa Do Siebie Ludzi Urodzonych W Tym Samym Czasie.

Jak wiadomo, w różnych okresach życia płodowego w małym człowieku rozwijają się zawiązki rozmaitych jego talentów; tu wypączkuje cierpliwość do prowadzenia długich i nudnych spotkań biznesowych, tam zdolność do nawiązywania błahych kontaktów w komunikacji publicznej, jeszcze gdzie indziej naturalna skłonność do optymizmu na trzy dni przed  deadline’m. Na różne Zawiązki działają różne Witaminy et consortes, więc aby dany Zawiązek rozwinął się w pełni, okres jego pączkowania musi przypadać na obfitość stymulanta.

Stąd mój praktyczny mózg wysnuwa teorię, że skoro pod daną szerokością geograficzną w danych okresach występuje określona dostępność witamin, minerałów, światła i innych Składników, to dzieci, których okres płodowy przypadał w tym samym czasie, mogą wykazywać pewne podobieństwa w charakterze i upodobaniach. Ludzie pierwotni w swoim czasie też zauważyli tę prawidłowość, a że  nie mając dostępu do internetu nie byli w stanie stwierdzić, czy jest to prawidłowość powszechna, czy też właściwa tylko dla ich fyrtla, wykoncypowali sobie gwiazdy, układy planet, horoskopy i fatalne konsekwencje związku Barana ze Skorpionem.

Być może jest całkiem inaczej, a mój praktyczny umysł musiał po prostu wytłumaczyć sobie podobieństwa, jakie dostrzegam w ludziach, mimo konsekwentnej niewiary we wpływ planet na przypadkowego człowieka. Dotyczy to głównie znajomych urodzonych wiosną i wczesnym latem (optymizm, cierpliwość, gadatliwość, wylewność) oraz tych z późnej jesieni i zimy (małomówność, egocentryzm, nieprzysiadalność, skłonność do melancholii).

(Oraz tak, na moją teorię nakładają się genetyczne skłonności o przeciwnym wektorze, więc czasami cały wywód bierze w diabły, że tak uprzedzę wątpliwości tych Czytelników, którym “się nie zgadza”.)

Niezależnie od wszystkiego, nadchodzi jesień. Nawet nie lubię jesieni. Ale odczuwam dziwne ukojenie, tak jakby bliźniak, którego nigdy nie miałam, był gdzieś blisko. Przymglone szarościo-rudości korespondują z moim naturalnym nastrojem, mój krwiobieg zwalnia, by zrównać  się z leniwym rytmem coraz krótszych dni. To znak, że dzień urodzin już blisko.

(Zdjęcie by małżonek)

Stara stolarnia w Krobi

Dawno, dawno temu była sobie stara stolarnia. W stolarni stały przedziwne maszyny o lśniących, nagich ostrzach i dziwnych nazwach: tarczówka, frezarka, wyrówniarka. W tych czasach nie było magii produkowanej przez małe chińskie rączki. Aby uruchomić maszyny, należało wpierw pobudzić do życia wielkiego żelaznego potwora zwanego lancbuldogiem, który wprawiał w ruch skórzane pasy transmisyjne biegnące pod podłogą. Wtedy wszystkie pozostałe maszyny ożywały jednocześnie. Migotały łapczywe zęby piły tarczowej. Od huku wirujących pod podłogą wałków ceglany budynek stolarni dygotał w posadach. W powietrzu unosiły się chmury drzewnego pyłu.

Stolarze musieli odznaczać się zimną krwią i rozwagą, by w nikłym gazowym świetle nie nadziać się ramieniem na pracujące ostrze. Gdy trzeba było naoliwić wałki pod podłogą albo poprawić pas, wysyłali pod podłogę najmłodszego. Piwnica miała tylko metr wysokości, ale zwinny młodzianek z brawurą lawirował między pracującymi pasami. Wychodził stamtąd umorusany i oblepiony pajęczynami, ale pełen triumfu.

Dawno, dawno temu stara stolarnia przechodziła z rąk pradziadka w ręce dziadka, z dziadka na ojca, z ojca na syna. Gdzie indziej dzieci uczą się czytać z elementarza, ale synkowie stolarza wodzili palcem po tabliczce, która zawierała spis narzędzi:

– Rów-niak. Zdzier-nik. Gła-dzik. Dra-pień.
– Bardzo dobrze.

Tabliczka taka wisiała przy każdym stanowisku na piętrze stolarni. Tam meble uzyskiwały swój ostateczny kształt.

Dawno, dawno temu, każde najmniejsze narzędzie miało swoje miejsce, swoją półkę, swoją szufladkę. Były półki pełne kluczy i półki pełne zamków do szaf. Szufladki na uchwyty do dłut i szufladki na klamki do drzwi.

Pora się obudzić, bo bajka się kończy. Umilkł na nierównym bruku stukot końskich kopyt i skrzypienie wozów, którymi gotowe meble opuszczały stolarnię. Pora na inną bajkę, złą bajkę, w której nie ma porządku, nie ma szufladek, są tylko gnijące deski, kurz dziesięcioleci i roztargnieni urzędnicy.

Chodzisz po cichej stolarni na palcach, ostrożnie, bo choć lancbuldog śpi, ostrza maszyn wciąż błyszczą ostrzegawczo. Oglądasz zasypane pyłem narzędzia, zwoje zapasowych pasów, pieczątkę “Zapłacono”, ślepe gazowe lampki. Wchodzisz na piętro i błądzisz po cmentarzu martwych przedmiotów, kulawych krzeseł, zakurzonych luster, połamanych krucyfiksów.

Znajdujesz fragmenty starego gramofonu, drewniane kule do petanque, parawan, który już niczego nie skrywa. Mówisz szeptem.

Słuchasz opowieści ostatniego ze stolarzy, słuchasz i wzmaga się w tobie gniew, gdy słyszysz o odrzuconych wnioskach o stworzenie muzeum, o cofniętych dotacjach, o obojętności urzędników, o gnijących pasach, które podtapia woda ze zlikwidowanego przez miasto rowu.

Po raz ostatni oglądasz się na maszyny, ze świadomością, że może nie zobaczysz już nigdy więcej, jak działał świat bez magii małych chińskich rączek.

(Fotki by małżonek. Więcej fotek.)