Filmy o pisarzach ubiegłych stuleci

Filmy o pisarzach ubiegłych stuleci budzą poczucie winy. Pióro błądzące po cennym papierze, kleksy, skreślenia, nienaganna kaligrafia. Brak opcji undo. Brak opcji delete. Kruche kartki, które tak łatwo rzucić w ogień w akcie desperacji. Lub które porywa wiatr lub drze w strzępy zawistny antagonista. Żmudne przepisywanie gotowych rozdziałów, dla każdego wydawcy osobny pliczek przewiązany wstążeczką. Zimne poranki, zgrabiałe palce, wygasłe kominki i gruźlica.

A ja co.

Te dwa przypadki

Te dwa przypadki, które wprawiają w pewnego rodzaju zakłopotanie. Pierwszy, gdy widzisz, wiesz, czujesz, że dzieje się coś ważnego i że należy to opisać, albo może wyciągnąć aparat, ołówek, notes. I odwlekasz tę chwilę, czekając na przypływ chęci. A wena, a ona nie przychodzi.

I ten drugi przypadek, kiedy siedzisz przy stole i leniwie sączysz lemoniadę, albo być może właśnie drzemiesz na kanapie, albo przechodząc rankiem przez targ nachylasz się, by powąchać tulipany. Nic się nie dzieje, ale nagle czujesz niepokój, jakby to była najważniejsza chwila twojego życia, i drżącymi palcami sięgasz po swoje akcesoria, wyszarpujesz z kieszeni ołówki, z mordem w oczach czekasz, aż uruchomi się laptop.

Potem wyrzucasz sobie czasem niedbalstwo, brak dyscypliny, wypominasz sobie, że zbyt łatwo ulegasz kaprysom, że to lenistwo, że w ten sposób do niczego nie dojdziesz.

Spirala niewyspania

Jak przez mgłę usiłuję doczołgać się do klawiatury, właściwie tylko po to, by napisać, że padam na dziób, że przepraszam, że powinnam odzywać się częściej, że obiecałam, że zaplanowałam, że nie wyszło, że kiedyś będzie inaczej. Im jestem bliżej, tym bardziej opadam z sił, zastygam z ręką tuż nad klawiszami. Jak w tamtym śnie, gdy potykasz się tuż przed rozpędzonym tramwajem i nagle twoje ciało jest z ołowiu, nie możesz się podnieść, a od śmierci ratuje cię tylko raptowne przebudzenie. Ale teraz się nie budzę, teraz zasypiam. Budzę się dużo później. Jest noc, a na moim policzku odcisnęły się kwadraty klawiszy. Internet już śpi. Może jutro napiszę. Jutro wyjaśnię. Że padam na dziób, że przepraszam.

Było ciepło, ale nie upalnie

– Tak tylko myślę – powiedział, kiedy skręcaliśmy w jedną z tych wąskich uliczek o pokrętnej perspektywie – że jeżeli śni ci się jakaś postać, i ona jest jak żywa w tym śnie, to może ona jest żywa; i może jeśli potem się obudzisz i o niej zapomnisz, to tak jakby coś umarło. Ktoś. Jakby ktoś umarł.

Sobotnie przedpołudnie wydawało się stworzone na leniwą rozmowę o snach. Było ciepło, ale nie upalnie, niebo promieniowało nasyconym kobaltem. Turyści dreptali meandrami Starego Miasta, mijali nas, pokazując sobie palcem detale na fasadach zabytkowych kamienic. Słońce odbijało się w oknach mieszkań, mrużyło nam oczy.

– A jeśli nie zapomnę, to przeżyje? – pytałam półżartem. – Wierzysz w życie po śnie?

Słońce mnie oślepiało, nie mogłam zajrzeć mu w twarz. Ale wiedziałam, że nie podejmie żartu, bo jego głos był poważny, jakby chodziło o rzecz najwyższej wagi.

– Pamiętanie wymaga pewnego wysiłku – powiedział ze smutkiem. – Więcej, niż większość ludzi zwykle podejmuje. A wiesz, tak niewiele potrzeba, narysować, albo zapisać…

– Będę rysować i zapisywać, jeśli to takie istotne. Tylko szkoda, że nic godnego uwagi nie śni mi się zazwyczaj. Żadne warte zapamiętania zjawiska, rozumiesz, trzygłowe bestie ani aniołowie z  przesłaniem. Nic z tych rzeczy.

– Każdy jest godny uwagi – odparł namaszczonym tonem kaznodziei. – Pomyśl, siedzą gdzieś tam w twojej głowie, niepewni swego losu, świadomi tego, że mają tylko jedną szansę na milion przeżyć swoje życie w twoim śnie. Jeśli im nie podasz ręki, ich życie będzie krótkie, jakby go wcale nie było.

– Dlaczego to takie waż… – mój głos utonął w niespodziewanym, zwielokrotnionym dziecięcym szczebiocie. Naprzeciw nam szła kobieta z pękiem sznurków w garści, ponad jej głową mienił się wielobarwny pęk balonów; za nią biegły rozkrzyczane dzieci. Przeszliśmy między nimi, ktoś potrącił baloniarkę, krzyknęła, balony się rozproszyły, otoczyły nas, metaliczny wielokolorowy blask. Zniknęliśmy sobie z oczu i nie odnaleźliśmy się więcej, bo nagle się przebudziłam.

Biała kurtka z podbiciem koloru poziomek

Pożądam doświadczyć filmu, albo może być też książka, w ostateczności i komiks  da radę, ale żeby akcja działa się w Poznaniu, na Starym Mieście, w słoneczne wiosenne popołudnia. Barcelona ma swoją Vicky Cristinę i Cień wiatru, Francja Sabrinę, Rzym swoją Audrey Hepburn, a Poznań tylko Jeżycjadę, ale Jeżycjada dzieje się na Jeżycach, więc się nie liczy.

Więc jeśli to będzie film, niech będzie słychać stukot obcasów, pohukiwanie gołębi, niech będą długie wąskie skrawki bezchmurnego nieba nad uliczkami o zagmatwanej perspektywie. I niech z okien wszystkich mieszkań widać będzie Ratusz i koziołki, tak jak z wszystkich paryskich apartamentów widać wieżę Eiffla.

A jeśli to będzie książka, niech na okładce pojawi się losowy fragment architektury, okno z kotem i pelargoniami, obok zaciek i kawałek nagiej cegły przebijającej spod tynku. I niech będą tam akapity zapadające w wyobraźnię od pierwszego słowa na kształt “białego płaszcza z podbiciem koloru krwawnika”.

A jeśli to będzie komiks, niech przeważa w nim schludna kreska, sumienna troska o detal, pedantyczna poprawność kolorów, i tylko trochę, jakby ponad głowami przechodniów, niech się unosi melancholia.