I wiesz, ludzie, ludzie są dziećmi dużemi

I wiesz, ta fraza obija mi się echem po czaszce;  zawsze tam jest, i nawet kiedy próbuję być dla nich niedobra, okrutna, podstępna, i nawet jeśli wiem, że na to zasłużyli, to potrafię tylko przez moment, a potem widzę w nich skrzywdzonych przez życie upartych małych chłopców, rozżalonych na niesprawiedliwe dekrety matek, zabeczanych ale wciąż nieuległych i niezdolnych do przyznania się, że skłamali, że poplamili, że zjedli.

***

Jesteś fajna, ale już ci to mówiliśmy, usiądź proszę, może kawy, ten twój ostatni projekt, coś fantastycznego, super, kochamy cię; to? to wejściówka na golfa, ależ weź, to dla ciebie, co byśmy bez ciebie, naprawdę,  a to twój nowy sprzęt, nowy laptop, telefon, samochód, basen, paralotnia, jeszcze tylko tu podpisz, tak, krwią, to standardowa procedura, dziękujemy, twoje nowe biuro jest prosto i na lewo, do zobaczenia, bywaj, następny proszę.

***

Obłędny zapach pomidorów nie wydobywał się, jak początkowo sądziliśmy, zza niedomkniętych drzwi kuchni restauracji “Filigrando”. To w skrzynkach poustawianych przy każdym stoliku wzrastały w porannym słońcu sadzonki pomidorów i szczypioru. I już nie mogliśmy tam nie pozostać.

I ustaliliśmy, oszołomieni wciąż tym aromatem, że niedzielne śniadania na mieście powinny stać się naszą nową świecką tradycją, ponieważ one i tylko one mogą zrównoważyć ten niewiarygodny wysiłek, jakim jest uprzednia, też niedzielna wyprawa na pływalnię na godzinę ósmą czterdzieści pięć.

***

W niektóre dni wydaje mi się, że tylko ja tu pracuję, a cała reszta współpracowników oddaje się kompulsywnemu forwardowaniu maili, oglądaniu śmiesznych obrazków, pielgrzymkami do batomatu; słowem, rozbuchanemu lenistwu. W inne z kolei dni wszyscy pracują, a ja na skutek kosmicznego splotu zdarzeń w skrzynce pocztowej, kalendarzu, cyklu projektowym i układzie planet siedzę bez jednej myśli w głowie, forwarduję maile, oglądam obrazki, jem wafelki i przysypiam.

Może stąd bierze się to poczucie wyobcowania, że nigdy razem, nigdy wespół. Nie umiem się zgrać.

***

Nie potrafię oderwać od nich wzroku. Od ludzi biegnących do autobusu albo tramwaju. To hipnotyzuje. Muszę przystanąć, muszę wykręcić szyję, jeśli trzeba, ryzykując własne spóźnienie. Muszę wiedzieć, czy dobiegli. Patrzę, jak się patrzy na szczególnie emocjonujący fragment filmu, zasłaniając oczy, ale i tak zerkając przez szczelinę między palcami. Napinam mięśnie, przez moment jestem nią, spóźnioną gimnazjalistką albo staruszką z kulami pod pachą; studentem z niedopiętym plecakiem, księgowym w biegu gaszącym papierosa.

Jeśli dobiegną na czas, ich sukces jest moim sukcesem. Jeśli nie zdążą, jeśli się potkną, jeśli motorniczy zamknie im drzwi przed nosem, odchodzę wlokąc nogę za nogą, ze smakiem porażki w ustach.

***

Po tej stronie szyby nie znam słońca, które bym lubiła. Zimą oglądam ponurą panoramę miasta, niebo nad nią jest ciężkie i perłowe. Tęsknię za słońcem całą zimę, ale gdy wreszcie przychodzi, biuro szybko zamienia się w szklarnię. Zaciągamy żaluzje, zapalamy lampki i żegnamy aż do następnej jesieni panoramę miasta, niebo, obłoki, ptaki, czubki drzew, kominiarzy, przejeżdżające w dole autobusy i zabłąkane koty. Dopiero gdy ich nie ma, zauważamy, że ich nam brakuje.